środa, 12 marca 2014

10 najgorszych schematów i zabiegów filmowych, growych czy książkowych...

Wiecie, czego nienawidzę w filmach, grach czy książkach? Schematyczności i braku własnego pomysłu. Najgorsze są oczywiście znane wszystkim kalki fabularne, które do perfekcji opanował Hollywood czy produkcje studia Electronic Arts. Oto moje własne TOP 10 najbardziej znienawidzonych schematów, które są bardzo często popełniane przez nawet najbardziej znane produkcje.

10. Zło (niemalże) zawsze przegrywa...

Dlaczego właściwie tak się dzieje? Tzn. rozumiem, że filmy powinny promować "jasną stronę mocy", ale jest to strasznie nużące. Na tym polu obronną ręką wychodzą gry, które pozwalają nam obrać swoją własną ścieżkę. Choć czasem, przy wybraniu tej nieodpowiedniej zostajemy ukarani na samym końcu rozgrywki... Ale wróćmy do filmów i książek. Chyba największy ból związany z tym schematem odczuwam podczas oglądania filmów lub czytania komiksów z Batmanem w roli głównej. Czemu? Bo zawsze bardziej lubiłem czarne charaktery w tym uniwersum. Oczywiście, lubię Człowieka Nietoperza, ale jakby nie patrzeć - taki Jocker, Człowiek Zagadka czy Pingwin są postaciami znacznie ciekawszymi. I szkoda, że nigdy nie udaje im się na odnieść wygranej na dłuższą metę. Tym bardziej mnie to denerwuje, kiedy wyobrażam sobie jak ciekawe było by miasto Gotham pod żądzami super-złoczyńców. Taki jeden wielki Azyl Arkham... Piękna wizja.

9. Od zera do bohatera...

Haha! Właśnie skrytykuje znany schemat z mojego ulubionego gatunku gier - RPG. Skrytykuje przy okazji najlepszych jego reprezentantów - serie "Gothic" i "The Elder Scrolls". Na krótką metę nie jest to takie złe, ale biorąc pod uwagę liczbę produkcji, która korzysta z tej kliszy fabularnej ciężko ją pokochać. Większość gier i spora część filmów i książek oferuje nam właśnie tą papkę zamiast jakichś nowości. Nie jest on specjalnie zły, ale przejadł się. Jest to taki średniej jakości kotlet. Odgrzewany pięćset razy. W wielu restauracjach...

8. Wyjątkowo wnerwiająca postać, która nigdy nie umiera...

Ten podpunkt chciałbym zadedykować Claptrap'owi z "Borderlands" i Skyler White z "Breaking Bad". Nie ma nic gorszego niż obserwowanie wyjątkowo irytującego człowieka (lub czegokolwiek innego), któremu nie przytrafia się nigdy nic złego. Co ciekawe, nie winię za to Joffrey'a z "Gry o Tron". On osiągnął już w tym takie apogeum, dosłowny szczyt szczytów tak wyski, że nie sposób winić Jack'a Gleeson'a za to, kogo mu przyszło grać. Zrobił to w każdym razie po mistrzowsku i aż miło się patrzy, jak człowieka zżera nienawiść na widok tego wrednego (...) pojawiającego się na ekranie. Okropieństwo i najwyższej klasy tortury. W porównaniu do wyżej wymienionego robota, czy małżonki "szalonego chemika", jest to postać, która osiągnęła apogeum. Przebiła się przez metaforyczny sufit i... Dodaje dużo smaczku serialowi.

7. Grupa nieudaczników, stająca się nagle najlepsza...

Jak dobrze, że ten problem pojawia się głównie w produkcjach dedykowanych najmłodszym. Jeśli jest w filmach niesprawiedliwość potrafiąca doprowadzić mnie do białej gorączki, jest to właśnie syndrom nieudaczników. Ja rozumiem, niesie to jakiś tam przekaz typu "Nie naśmiewaj się ze słabszych!", ale jest niedorzeczne. Jakim prawem taka drużyna baseball'owa, która zawsze wszystkich gniotła, wyrywała oponentom flaki na boisku, nagle musi ustąpić bandzie pryszczatych szachistów? Gdzie tutaj sprawiedliwość? Ci ludzie ciężko pracowali na swój sukces, nie po to, aby nagle banda żółtodziobów mogła wykopać ich z tronu w jeden sezon! Jak już mówiłem - dobrze, że nieczęsto się to pojawia w bardziej ambitnych filmach...

6. Moralność protagonisty...

Aktualnie jest to syndrom najbliższy grom i filmom akcji, ale nie tylko. Strasznie absurdalna, a przez to irytująca jak drzazga w tylnych partiach ciała. Na czym tak właściwie ten schemat polega? Otóż proszę państwa, poznajcie przeciętną maszynkę do zabijania. Nazwijmy go Władzio. Tak więc nasz Władzio zabija na ekranie setki, jeśli nie tysiące przeciwników ot, tak, jakby pstrykał palcem. Aż tu nagle dochodzi do głównego złego, lub kogokolwiek, kto ma jakiś dialog zawarty w scenariuszu. Nagle dzieje się cud - nasz bohater nie może nikogo zabić! To przecież złe, niepoprawne. Najlepsze są sceny, w których ów banał serwowany jest na tym samym skrawku ziemi, gdzie jeszcze przed sekundą posoka lała się strumieniami. Ba, czasem nawet podczas takiego "moralniaka", kiedy to Władzio nie wie co zrobić, pod jego nogami walają się trupy dopiero co zabitych tabunów przeciwników, którzy zginęli w taki sposób tylko dlatego, że nie mają imienia ani kwestii do wypowiedzenia...

5. Zmienianie oryginalnej fabuły i dodawanie nowych wydarzeń...

Dotyczy to właściwie tylko i wyłącznie produkcji powstałych na bazie czegoś. Zazwyczaj są to filmy i gry na licencji. I jakkolwiek jeszcze te drugie można jakoś wytłumaczyć (wiadomo, czasem materiał bazowy zawiera zbyt mało akcji, aby zrobić z tego dobrą grę bez żadnej ingerencji w fabułę), tak przypadki te są niewybaczalne w przypadku filmów! Najbardziej ucierpiały na tym takie znane postaci fikcyjne jak Harry Potter czy Sherlock Holmes. Prawie zawsze w ich przypadku musiała być jakaś nieprzyjemna zmiana, lub, jak to było z londyńskim detektywem - całkowita deformacja biegu wydarzeń. Dlatego nie lubię oglądać czy grać w tytuły na licencji, gdy znam dobrze pierwowzór.

4. Typowe postępowania bohaterów filmów z gatunku horror...

Przewracanie się w najmniej odpowiednim momencie, podczas bycia ściganym przez nikczemnego psychopatę, głupota wchodzenia w miejsca, gdzie za każdym rogu może czaić się zło, wykonywanie wielu czynności przy zgaszonym świetle, czy pytanie się "Jest tu ktoś?", w oczekiwaniu, że ewentualne wielkie zło raczy z łaski swojej odpowiedzieć na to pytania. Jest w tym jednak coś przerażającego, a mianowicie świadomość. To okropne uczucie, kiedy dobrze wiesz, że twój ulubiony gatunek filmów bazuje na takim zlepku idiotyzmów i używa ich wręcz notorycznie, nawet przy produkcjach wysokobudżetowych. Jak długo to jeszcze potrwa?

3. Nowe filmy, kręcone w czerni i bieli/sepii itp.

TFU! Nie ma to jak zepsuć człowiekowi całą przyjemność z oglądania okrucieństwa "Ludzkiej Stonogi 2", poprzez zmianę barw ekranu na sraczkowatą. Jaki to miało niby cel? Była to jakaś wizja artystyczna? Czy może miało to zmniejszyć poziom brutalności prezentowanych scen? W każdym razie skutki zastosowania tego efektu są fatalne. Nie można nawet odróżnić krwi od fekaliów! Może wynika to z przyzwyczajenia do produkcji kolorowych, ale czemu niby niszczyć świetne filmy, poprzez taki zabieg? Ani to ładne, ani funkcjonalne, ani klimatyczne. No i Lista Schindlera. Ona też padła ofiarą nieudolnego zabiegu zniwelowania ilości barw wyświetlanych na ekranie... Wielka szkoda, bo wszystko inne w tych dwóch produkcjach (spłonę w piekle przez taki dobór tytułów) było na najwyższym... No, może na oczekiwanym poziomie.

2. Cliffhanger'y...

Dobrzy ludzie! Schowajcie kobiety i dzieci, dziadków, babcie, a na końcu samych siebie. To jest prawdziwa groza dzisiejszej popkultury - odcinanie kuponów. Wyjątkowo wredny, chamski, perfidny sposób na wyciągnięcie od fanów pieniążków za dodatki w przypadku gier, czy całe kontynuacje. Złota malina w tej dziedzinie wędruje do filmu "Last Exorcism"! Nie ma to jak wrzucać pod sam koniec filmu jakiś ciekawy wątek, po czym uciąć go w chaotycznym miejscu i kazać odbiorcom czekać prawie 2 lata na następną część, która okazała się totalną klapą. Nieładnie.

1. Powolny rozwój wydarzeń...

Ave King! Jeden z niewielu pisarzy, który powolny rozwój wydarzeń potrafi przekształcić w świetny, klimatyczny wstępniak, trwający nieraz 300 stron... Ale, nie twierdzę, że to źle. Jednakże, jakkolwiek Stephen King jest jednym z niewielu, który potrafi przekształcić to w atut, reszta twórców nie radzi sobie z tym tak dobrze. Nienawidzę, naprawdę, szczerze nienawidzę tych wszystkich filmów, książek czy nawet gier które powodują u mnie znużenie swoim rozpoczęciem. Jeszcze gorsze są takie "mutacje" tych schematów, które wprowadzają na początku masę wątków, w których widz nie może się przez pierwszą godzinę filmu połapać. A jak już to wszystko ogarnie - nagle wszystko się kończy... Wracając do wolnego rozwoju wydarzeń - rozumiem, że ciężko to w dzisiejszych czasach poprowadzić w taki sposób, aby nie zanudziło odbiorce, a wprowadziło np. zaszczucie, czy ładnie nakreśliło nam świat w którym odgrywa się cała akcja. Ale na litość boską, jak można w filmie trwającym półtorej godziny przez jakieś czterdzieści minut prowadzić prolog łamany na przedstawienie bohaterów!

wtorek, 11 marca 2014

"Piętno" - nigdy nie należy łączyć Japonii z cyklem "Masters of Horror"

Nie ma to jak zdrowa ilość martwych płodów i japońskiego kina akcji, w którym to ojciec bije matkę, choć tak naprawdę są rodzeństwem. Uwaga, mniejszy post może zawierać śladową dawkę czarnego humoru. "Śladową"...

Zaczynamy radosną podróżą w radosnej łódeczce z głównym bohaterem - radosnym Christopherem (granym przez Billego Drago). I tak sobie płyną panocki łódeczką, aż napotykają trupa pływającego po radosnym jeziorku. Nie ma to jednak żadnego znaczenia fabularnego, więc po co się nad tą sceną pastwić? Następnie nasz nowy przyjaciel jak każdy Amerykanin zwiedzający kraje orientu postanawia pójść do domu schadzek, aby lokalna prostytutka poopowiadała mu bajki na dobranoc. Nie żartuję... Tak więc nasz Christopher jak każdy normalny człowiek wybiera sobie najbardziej szkaradną panią i udają się do pokoju. Tam postanawia się jej zwierzyć, że przyjechał tu, aby zabrać z burdelu kobietę, w której niegdyś się zakochał. Opowiada "ckliwą" historię (przy użyciu retrospekcji, które stanowią jakieś 75% filmu...), z której dowiadujemy się, że jego luba została porwana do domu publicznego. Dowiaduje się on, że owszem, Komono (w tej roli... nie wiem kto, nawet internet nie chce powiedzieć) przebywała niegdyś w tym ośrodku, jednak popełniła ona samobójstwo, gdyż nie mogła doczekać się odwiedzin narzeczonego. Oczywiście nasz bohater reaguje na to słowami "niech to szlag", po czym kładzie się spać. Ale, wróć! Przed tym ma omamy i widzi innych ludzi. Ale co tam, przecież lepiej stwierdzić, że jest się pijanym i iść spokojnie spać.
Przy porodzie dziecka w krajach orientu
niezbędna jest gruba konopna lina.

Następnie Chris budzi się, po czym prosi o wspomnianą wyżej bajeczkę. Okazuje się, że jest dziennikarzem, a jego rolą jest słuchanie historii. Nie ma w tym żadnego sensu i dobrze, gdyż jest to ostatnią rzeczą, której można się spodziewać po kraju kwitnącej wiśni. Ta opowiada mu, jak to urodziła się dziwolągiem, jej mama była położną a ojciec zginął, bo miał chore płuca. Jedyną osobą, która okazała pani lekkich obyczajów jakiekolwiek uczucia był buddyjski mnich, który lubił straszyć dzieci wizją piekła namalowaną krwią na jakimś płótnie. Z braku funduszy na utrzymanie rodziny, matka sprzedała dziecko w ręce alfonsa z wyglądu przypominającego Ronalda McDonalda. Tam jednak nie miała wzięcia, ze względu na zdeformowaną twarz. W związku z tym straszna "burdel-mama" z czarnymi ząbkami nie dawała naszej uroczej przyjaciółce jeść. Jedyną osobą, która była dla niej miła okazała się wspomniana Komono - miłość Christophera. Tą jednak oskarżono o kradzież bardzo cennego pierścionka burdel-mamy. Z tego właśnie powodu była torturowana. Zatrzymajmy się na chwilę. Takashi Mikes mocno mnie zawiódł tymi scenami. Udowodnił już jednym ze swoich filmów - a konkretnie "Ichi'm the Killer'em", że potrafi dobrze zaaranżować sceny do tego rodzaju krwawej jatki. Tutaj dostajemy jednak takie "banały" jak przypalanie skóry, wbijanie metalowych pręcików pod paznokcie i wbijanie tych samych pręcików w dziąsła. W rezultacie przypomina to bardziej japońskiego "Hellraiser'a" dla ubogich, niż fajny film... Snuff? Szczerze mówiąc, nie wiem, do jakiej szufladki to włożyć. W każdym razie Komono nie wytrzymuje tortur i wiesza się na strychu. Podczas tego wspomnienia, dla rozluźnienia atmosfery dostajemy kawał o biciu dziwnych staruszek. Miło.
Japońskie zabiegi stomatologiczne.

O, proszę, to jednak ktoś tu nie mówił prawdy! Więc może teraz też nie powiedział prawdy? Na ten pomysł wpadł Christopher, prosząc miłą panią o ponowne opowiedzenie historii. Tym razem - zgodnie z prawdą. I znowu retrospekcja... Dowiadujemy się wtedy, że prostytutka wplątała Komono w kradzież pierścionka, po czym ją zabiła. Dlaczego? Bo ta była dla niej dobra. A ona nie lubi dobrych ludzi. No i chciała jej pomóc trafić do nieba.... Logiczne. Wtedy też w głowie, a właściwie pod włosami prostytutki zaczyna się coś dziać. Jakby płat skóry odrywał jej się od głowy, ale film postanawia potrzymać nas dłużej w niepewności. Kurtyzanie coś odbija i zaczyna tarzać się po podłodze. Wtedy też wyjawia "prawdziwą prawdę", czyli... Tak, kolejna retrospekcja!

Ale, ta jest dobra. Tzn. śmiałem się przy tym, bo są dowcipy o martwych płodach spuszczanych w rzece. I to nie jeden dowcip, nie dwa, lecz... Sześć. Tak, sześć razy przyjdzie nam ujrzeć wrzucanie płodów do rzeki, w międzyczasie przerywane tarzaniem płodów po podłodze, oraz przemocą domową na tle alkoholizmu. Ale, od początku. Dostajemy zatem prawdziwą historię prostytutki. Okazuje się, że jej matka pracowała w wiejskiej klinice aborcyjnej. Pewnego dnia została zmuszona wyrzucić płód, który należał do niej. Ale o dziwo, płód przetrwał dwa dni leżąc w rzecze, więc w ostateczności darowano mu życie. Tam właśnie wychowała się owa dziwna pani z domu schadzek, obserwując radosną patologię w wykonaniu ojca alkoholika piorącego matkę zawsze, gdy nie ma w domu trunków. Wiem, wiem. Strasznie brzmi wyrażanie się z takim lekkim tonem o - jakby nie patrzeć - domowej tragedii. Ale uwierzcie mi, film prezentuje te sceny tak lekko i z taką swobodą, jakby były zwykłą napierduchą w wykonaniu Jackie'go-Chana. Tak więc i ja będę je traktować. No, resztę opowieści już znacie, bo dalej nic się nie zmienia. Jest dziwny mnich, trafienie do "osobliwej instytucji" i morderstwo.

Później zaczyna się "dziać". Z głowy kurtyzany wyrasta... Dłoń z twarzą mopsa. Opowiada ona, że są bliźniaczkami. Złymi bliźniaczkami. Chtisopher chwyta za klamkę, tzn. za pistolet i postanawia je zastrzelić. Po dwóch strzałach i halucynacji udaje mu się je zabić.

Następnie akcja przenosi się do więzienia, do którego trafił nasz przyjaciel. Dowiadujemy się, że będzie on tam do końca życia wykorzystywany przez dwóch strażników, w międzyczasie jedząc płody z balii.

Szkoda, że ten film nie wypalił i okazał się klapą, głównie z powodu niskiego budżetu . Ma fajny klimat i potrafi nieźle zamieszać komuś w umyśle. Bywa miejscami śmieszny, głównie za sprawą luźnego sposobu przedstawienia fabuły i fatalnych efektów specjalnych. Ale, choć nie można go zaliczyć do kategorii filmów udanych, zostawia po sobie miłe wspomnienia. Jeśli  miałbym być jednak szczery, początki oglądania bywają trudne, ze względu na powoli rozwijającą się akcję i słabo napisane dialogi. No i ten Christopher, taki... Bezpłciowy.

poniedziałek, 10 marca 2014

"LSD Dream Emulator [PSX]" - Typowa japońska gra...

Japonia to dziwny kraj. Jedna z żelaznych zasad internetu brzmi: "Nie próbuj zrozumieć Japończyków.", czy takie produkcje mogą nam jednak pomóc w zrozumieniu kultury kraju kwitnącej wiśni? Nie. Ale, jest w tej produkcji takie magiczne coś, co sprawia, że człowiekowi aż chce się grać. I to mnie właśnie przeraża.

Na początku warto tutaj napomnieć, że na tym blogu zamierzam również z doskoku poruszać inne tematy niż filmy. Głównie dlatego, aby przerwać nieco monotonie płynącą z omawiania ciągle tego samego. W pierwszym moim poście poświęconym grom, a konkretnie jednej zamierzałem iść na całość i wybrać jeden z najbardziej chorych i nienormalnych tytułów. LSD Dream Emulator, jak sama nazwa wskazuje ma za zadanie przedstawić graczom... Powiedzmy, że punkt widzenia narkomana. Produkcja ta jest naprawdę kultowa w niektórych kręgach, powstają nawet creepepasty na jej temat, więc jest to jakby nie patrzeć duże osiągnięcie jak na taką przedziwną, niszową (?) grę... 

Piękny... Posąg stopy w środku miasta.
Trzeba jednak zacząć recenzję po katolicku, więc omówmy fabułę w tej produkcji. Fabułę, której nie ma. Jedyne, co możemy wywnioskować z gry, to fakt, że wszystko dzieje się w nocy. Zamiast poziomów są tutaj noce i z każdym etapem nasze sny robią się coraz ciekawsze. Na początku będziemy biegać po zwykłych łąkach, uliczkach itp. Z czasem jednak gra zacznie robić się coraz dziwniejsza i coraz bardziej niepokojąca. Ale o tym w dalszej części artykułu.

Niestety, na moją pochwałę nie zasłużyła sobie oprawa graficzna. Oczywiście, przy ocenie brałem pod uwagę rok wydania i platformę, ale nawet jeśli weźmie się pod uwagę te czynniki, nie można obiektywnie potwierdzić, iż grafika cieszy oko. Tekken 3, Rayman 2, Oddworld - to są ładnie wyglądające gry na pierwszą konsolę Sony. Oczywiście można by wyliczyć ich więcej, ale to nie ma sensu. Wystarczy napomknąć, że LSD Dream Emulator nie zalicza się do tej grupy. Jednakże, jako przeciwwagę do całkowitego braku fajerwerków wizualnych, twórcy zadbali o ścieżkę dźwiękową. Jest ona co prawda dosyć niskiej jakości, ale trzeba przyznać, że sprawia wrażenie zawsze przystosowanej do planszy, po której się poruszamy. Potrafi zasiać w głowie gracza nutkę niepokoju, co świetnie współgra z psychodelicznymi wizjami wyświetlanymi na ekranie.
Jak widać, w Japonii zamiast penisów rysuje się na ścianie... Oczy z mackami?

Plansza reprezentująca nasze postępy w grze.
Tutaj widzimy stan gry z początku rozrywki.
Nie mogę już jednak więcej przedłużać momentu omawiania gameplay'u. Wiem, że może mi to poważnie uszkodzić powierzchnię kory mózgowej, ale w końcu sam obrałem sobie pod lupę właśnie tą grę. Od czego by tutaj zacząć? Tak jak już wspominałem produkcja nie ma poziomów, a noce. Działa to dosyć przyjemnie, biorąc pod uwagę nieliniowość rozgrywki. Każdy taki "etap" trwa 5-10 minut i polega tylko i wyłącznie na przemierzaniu dziwacznych, ale różnorodnych plansz. Pustynie, miasta, domki i całkiem niestandardowe strefy - tyle do zwiedzenia czeka na graczy! Aby zmienić mapę należy... Wejść w jakąś ścianę, latarnię, słupek i tak dalej. po takich mapkach możemy się swobodnie poruszać, ale nie mamy zbyt wiele kontroli nad momentem, w którym zakończy się dana noc. A uwierzcie mi, noc kończy się zawsze wtedy, kiedy coś was zainteresuje na ekranie... W produkcji możemy się poruszać, rozglądać i sprintować. Nie ma tutaj walki, nie ma przeciwników (choć czasem jakieś stworzenie wymusi na nas zmianę mapy poprzez wlecenie lub wejście w nas). Cały nasz "postęp" przedstawiany jest na planszy widocznej po lewej stronie artykułu. Im dalej od centrum buźki, tym dziwniejszy był nasz sen. Czasem zamiast przeniesienia nas na planszę, wyświetlony zostaje film lub japońska sentencja. I tyle. Jednak, jest w tej "grze" coś, co przyciąga odbiorców jak magnez. U mnie działał prosty mechanizm: widziałem dziwne rzeczy, a chciałem zobaczyć jeszcze dziwniejsze. Czasami udało mi się natrafić na prawdziwe perełki, które wymyślić mógł tylko japoński umysł. Na przykład, pewnej "nocy" zauważyłem na niebie dziwną gwiazdę. Postanowiłem wybrać się w jej kierunku i podczas wędrówki zobaczyłem stado zwierząt podobnych do wielbłądów. Albo, moja ulubiona, dziwna a zarazem straszna wizja, kiedy wylądowałem w jakimś miasteczku. Widziałem je już kilka razy podczas grania w tę produkcję, teraz jednak zauważyłem, że drzwi jednego z domostw są otwarte. Postanowiłem tam wejść. W środku zastałem pluszowego misia, siedzącego przy pomalowanym krwią (a w każdym razie jakąś czerwoną mazią) telewizorze. Nagle podbiegł on do mnie, uruchamiając oczywiście przeniesienie do nowej lokacji. Zastałem tam przedziwny obraz parku rozrywki wprost ze snów narkomana.
Uwierzcie na słowo, to jest latający słoń.

Jeśli już jesteśmy przy krwi, muszę tu wspomnieć o efekcie, jaki wywołuje granie w LSD Dream Emulator na słuchawkach, gdy w pokoju jest ciemno. Nie jest to zwyczajne uczucie strachu, takiego, jaki człowiek czuje ogląda horror. Jest to raczej  delikatny dreszczyk przebiegający po plecach, który świetnie potrafi pobudzić nas do dalszego grania.  Świetne uczucie, które może nam również zaoferować dosyć nowa na rynku gra - "Proteus" na PC. Może nie jest ona taka nowa, bo z rok już ma, ale w porównaniu do omawianego tytułu... Wracając na ziemię, w "Proteuszu" szkielet rozgrywki pozostaje podobny, a największymi różnicami są noce, który zostały zamienione na pory roku i w ogólnym rozrachunku cała gra działa na ludzkie mózgi w sposób zdecydowanie mniej inwazyjny.

Chyba najwyższa pora zakończyć ten post. Nie mam pojęcia, czy tą grę można jakoś w ogóle ocenić. Ale, nie wiem czemu, poleciłbym wam ten tytuł. Chociaż na chwilę, żeby spróbować czego całkowicie innego, niepowtarzalnego. Ta gra bardzo się zestarzała i dzisiaj jest wyjątkowo archaiczna, ale wciąż grywalna. I tak, wiem, że ten artykuł był krótki, ale nie ma co tutaj omawiać. Z punktu widzenia "typowego gracza" - jest to bardziej interaktywny film lub dziwna aplikacja. Ale, o dziwo, potrafi przynieść spore pokłady frajdy. Choć nie jest wcale droższa od narkotyków - gdyby ktoś chciał zakupić oryginalny egzemplarz, musiałby przygotować się na wydanie około 1000 złotych na zagranicznych (często japońskich) portalach aukcyjnych.

niedziela, 9 marca 2014

"Wyjazd Integracyjny", o co tu właściwie chodzi?

"Wyjazd Integracyjny" jest jednym z tych filmów, które są zwyczajnie nijakie. Nie reprezentuje on sobą jakiegoś szczególnie żenującego poziomu (choć jest zły), a niektóre scenki w filmie bywają nawet pocieszne. Niestety, nie potrafi on rozśmieszyć, a komedia musi zawierać przecież jakiś humor, nieprawdaż?

Zaczyna się niewinnie.  Oto zostaje nam przedstawiona korporacja "Polish Lody" (nie ma to jak światowo brzmiąca nazwa). Prezes firmy, pan Gwidon Nochalski (w tej roli Jan Frycz) Zarządza wyjazd integracyjny, aby... No, wiecie, zintegrować firmę. Poznajemy tam również Tomasza Kota w roli Marka Stasiaka ("nowej krwi" w korporacji) i Katarzynę Figurę w roli pani Jadzi. I tutaj muszę na wstępie pochwalić twórców, za postać Katarzyny Figury z pierwszej połowy filmu (później robi się strasznie nieznośna). Jest to dość śmiesznie napisana postać. Taka szurnięta asystentka, z kilkoma dobrze napisanymi tekstami. Szkoda, że twórcy filmu nie widzą zbyt wiele potencjału w tej postaci, odsuwając ją na drugi plan. A jak już ją wyciągną z gąszczu słabych scen, celowo próbują tę postać zepsuć. W każdym razie prezes pakuje całą firmę do autokaru i wyjeżdżają na wycieczkę. Uwaga, padł tam dobry żart!
Murzynek Bambo?

Niestety, nasi bohaterowie dojeżdżają do hotelu i cały czar pryska. Na ekranie pojawia się dziennikarz Kwaśniewski, grany przez Tomasza Karolaka. Kogo gra tym razem Karolak? Ano buca. Jak zwykle. I - podobnie jak w "Ciachu" - jedyne żarty jakie przypisano tej postaci to zwykły prostacki humor, zazwyczaj o tematyce czterech liter. Zamiast jednak rozwijać ciekawsze tematy w produkcji, twórcy zdecydowali się umieścić sporo kawałów na podstawie sytuacji, kiedy to prezes, misiowaty dziennikarz i modelka Gabi, grana przez Katarzynę Glinkę dostają w hotelu przez przypadek ten sam pokój. Oczywiście, zamiast rozwiązać ten problem jak normalni ludzie, udając się do recepcji i wyjaśniając całą sprawę, postanawiają nic z tym nie zrobić. Później jednak prezesa denerwuje ta sytuacja, więc postanawia wysłać swoich pachołków, aby załatwili sporną sprawę. W międzyczasie inna grupa z firmy "Polish Lody" również próbuje rozwiązać ten problem, w obawie, że prezesowi puszczą hamulce przy modelce (ale tak naprawdę niewiele robią). Tutaj muszę trochę ponarzekać na postać graną przez Kota. To na nim reżyser postanowił oprzeć dużą część "dowcipów". W tym celu zrobiono z niego nieporadnego pantoflarza, który panicznie boi się swojej żony. Oczywiście jest to powód do serii nieśmiesznych dowcipów o facetach uległych swoim żonom. Schemat oklepany i nużący, w dodatku miernie wykonany. Po tym krótkim wprowadzeniu, trwającym w filmie pół godziny, przechodzimy do sceny zabawy przy ognisku. Jak przystało na porządny film, nie wnosi ona absolutnie nic. Nawet nie wiem, czy dialogi w tym momencie produkcji mają prezentować jakiś żart. Dosłownie ta scena nie ma żadnego sensu, po prostu mamy opiekanie świni nad ogniskiem, jakiś korporacyjny bełkot o konkurencji i koniec. 

Po tej jakże niezbędnej wstawce przenosimy się do pokoju hotelowego, gdzie przebywa trójka głównych postaci. Po krótkim dialogu, świadczącym o chęci panów do bliższego zapoznania się z modelką film gwałtownie rzuca się między dwoma wątkami: sytuacją w pokoju prezesa i trzema nieudacznikami, którzy próbują wyniuchać spisek u konkurencji, która również zatrzymała się w Hotelu. Panowie podejrzewają ich o chęć wykradnięcia przepisu na "Złotą Kulkę". Czy nie powinni się oni zajmować przeniesieniem dziennikarza i Gabi do innych pokojów, jak ich prosił przełożony? No, ale nie ważne, napotykają panią Jadzie, która... Bije ich pejczem. Nie ma to żadnego sensu, ani nie jest jakoś bardzo śmieszne, ale z jakiegoś powodu znalazło się w filmie. Co gorsza, ten motyw jeszcze się tutaj pojawi... Chyba tylko po to, aby zapełnić te półtorej godziny "komedii". Tymczasem prezesowi i dziennikarzowi udaje się poderwać modelkę (choć sam prezes jeszcze dziesięć minut temu bał się skandalu w stylu "Bunga Bunga") i dostajemy kolejne sceny, które są, aby tylko być. Ot, zwykła paplanina. Film szybko nas z tego wyrywa i widzimy... Marka Stasiaka, który płacze nad ogniskiem. Czyżby dostał zbyt mocno w udo od pani Jadzi? Nie, płacze bo jest stażystą... Podchodzi do niego jakiś Apoloniusz Kajzer, który kupuje lody u konkurencyjnej firmy. Mówi, że chciałby kupować lody od Marka, bo jest szczery, po czym... Przedstawiają się sobie nawzajem i Apoloniusz odchodzi. Bo widocznie tak się robi interesy, daje wizytówkę i koniec. Minęła połowa filmu, a to dopiero szczyt góry bezsensu, która zostaje przelana na widzów. Następnie słyszymy...

"Banie u cygana". Nie ma to nawet jakiegokolwiek związku z tematem imprezy czy filmu, zwyczajnie przez jakąś minutę słychać w tle "Bania u cygana, bania u cygana do raaaana". Miało to zapewne oddać klimat hulaszczej imprezy firmowej w hotelu. Co ciekawe, imprezują tam ludzie z korporacji, którzy tak bardzo bali się o popsucie opinii o firmie przez wyskok prezesa. No, ale tu nic nie ma sensu. No, ale wszyscy budzą się na potwornym kacu, a my po kilku bezsensownych dialogach widzimy kolejny bezsens. Grupę z korporacji, która rozstrzeliwuje osiołka należącego do Norwegów, którzy przybyli do Polski aby szerzyć miłość. Z tego właśnie powodu prowadzą oni przez las murzyna na smyczy... A czemu strzelili do norwegów? Bo chcieli ustrzelić kogoś z hurtowni lodów, która nie kupuje ich wyrobów. A że nie mogli ich znaleźć w lesie (ciekawe czemu...) postanowili strzelać do losowych ludzi. Sensu wciąż brak.

Osiołek is dead.
Następnie są sceny jak na przemian trójka z hotelu kradnie sobie ubrania, jak przystało na normalnych, dorosłych ludzi. Później dzieje się jakąś przedziwna konferencja prasowa z panią Jadzią w lateksowym wdzianku i prezesem w sukience w roli głównej, potem jeszcze więcej radosnego imprezowania, pani Jadzia bierze ślub, osiołek norwegów w magiczny sposób wraca do życia i następuje koniec filmu.

Nie wiem co powiedzieć. Niby czasem zdarzały się średnie żarty, co jak na ogólny poziom polskich komedii XXI wieku jest cudem, ale... Film nie rozwiązuje na poważnie żadnych, ale to absolutnie żadnych wątków. Jest pogmatwany i nie wiadomo o co w nim właściwie chodzi. Jest nijaki, żenujący i tylko na początku da się znieść. Patrząc z punku widzenia gry aktorskiej stoi na jako-takim poziomie, ale po dwudziestej minucie robi się zupełnie bezsensowny. Nie nadaje się chyba dla nikogo, bo naprawdę nie da się w nim połapać. Jedynym jego plusem jest "Bania u cygana". No i co tam robił ten murzyn? Reasumując - film jest dobry gdzieś tak mniej-więcej do 10 minuty. Później zamienia się w zbiorowisko niepowiązanych ze sobą scen. Zdecydowanie nie polecam, 85 minut nonsensownej paplaniny, aby ujrzeć jedną udaną scenę.

"Ciacho" - komedia z Karolakiem...

"Ciacho" to "komedia" wyjątkowa. Nie powiem, śmiałem się na niej, ale raczej nie w sposób, jaki zaplanowali sobie twórcy. Bardzo przyjemnie się wyśmiewa każdy jej aspekt, ale człowiek czuje się wtedy tak, jakby śmiał się z cudzego kalectwa. W dodatku, żarty i klimat całego filmu powoduje u widza mocny dyskomfort. Można się poczuć skonfundowanym, dzięki licznym żartom na poziomie balansującym między gimnazjum, a placem budowy.

One Karolak, one cup.
Już sam początek filmu, a właściwie dwie pierwsze sceny z Dawidem, granym przez Tomasza Karolaka zręcznie wprawiają widza w konsternację. Pierwsza z nich ukazuje naszego bohatera, wkładającego niezgrabnie pierścionek do ciastka. Coś mu się jednak w tym nie podoba, więc jak każdy normalny człowiek... Wciska to ciastko do napoju, wypija całą zawiesinę, po czym wyjmuje z niej pierścionek. To mnie jednak rozśmieszyło, gdyż wychodzi na to, że właśnie dzięki tej scenie film zawdzięcza swój tytuł. Ciekawe, jakby nazywał się bez tego... Czegoś... Odbycik, abstrahując do tematyki żartów w filmie? Ale spokojnie, jeśli to nie jest dla Ciebie szokujące, reżyser Patryk Wega proponuje kolejną ze scen. To ujęcie musi widza nieco zahartować, przyzwyczaić do żartów o... Kloace. Oto bowiem nasz Dawid postanawia się oświadczyć, w jakże romantyczny sposób, proponując wyciągnięcie pierścionka z... No, wiecie, stamtąd. Bardzo mądre posunięcie, odsuwa to potencjalnych widzów przed zmarnowaniem sobie dwóch godzin na oglądanie tego gniotu, jakby na ludzi nie podziałało nazwisko Karolak na okładce. 

Później poznajemy resztę rodzeństwa Dawida. Wiecie, co mnie śmieszy (tzn. nie jest to oczywiście zamierzony efekt filmu)? Twórcy byli na tyle leniwi, że nie chciało im się stworzyć jakichś porządnych postaci dla, jakby nie patrzeć, głównych bohaterów. Zamiast tego przydzielili im po jednej "śmiesznej" cesze, która wyróżnia ich na tle innych. Zatem mamy czworo rodzeństwa. Wspomniany Dawid - fanatyk tematów dogłębnych, Karolek, grany przez Pawła Małaszyńskiego - człowiek cofnięty w rozwoju na poziomie... Embrionalnym? Krzysiu, którego zagrał Marcin Bosak - pantoflarz oraz Basia grana przez Martę Żmudę Trzebiatowską. Jej śmieszną cechą jest zaradność. Czemu jest to śmieszne? Bo to kobieta? Eh... A to dopiero początek zmagań. Każda z postaci w "Ciachu" jest przedstawiana widzom w scence poświęconej konkretnie jednej z osób. Wiecie, w takiej "przezabawnej scence", jak przeróbka "Milionerów", czy dowcip o pstrykaniu w genitalia podczas montowania żyrandolu... Później jest jeszcze gorzej. Nasza dysfunkcyjna rodzinka wyprawia Wielkanoc, a że Boże Narodzenie się im nie udało, trzeba przecież zaprosić na uroczystość św. Mikołaja, który okaże się striptizerem. Żeby dowcipów nie brakowało, w międzyczasie dostajemy tarzanie się w kupie. Na szczęście wydarzenie przerywają antyterroryści, którzy aresztują Basię za okradzenie fałszywej karetki z kokainy, podczas jednej z jej akcji. Tak, Basia jest policjantką i teraz grożą jej długie lata w pierdlu. Ponadto, przeciwko niej zeznaje przestępca o pseudonimie "Ciasny Wiesiek", który jechał w przejmowanym ambulansie. Trzech braci postanawia zatem odbić swojego członka rodziny podczas długiej i żmudnej akcji. Ale wiecie co...? Porzucę tutaj swój standardowy styl, w którym opisuję poszczególne sceny, gdyż jest ich tutaj zdecydowanie zbyt dużo. Po prostu bierzemy tu udział w wyjątkowo bezsensownych wydarzeniach, których "komizm" opiera się na dwóch filarach: głupocie Karolka i ujściu odbytnicy. 
Mina Barbary Kwarc po przeczytaniu scenariusza.
Dostajemy tutaj zalew "śmiesznych" sytuacji, takich jak dodanie pigułek gwałtu do automatu z napojami, czy przesłuchanie "Ciasnego Wieśka" przy pomocy przyrządów ginekologicznych. Niedorzeczność tych scen czasami aż boli. Na przykład, żart o pomyleniu koła ratunkowego z metalową atrapą, co przyczyniło się do śmierci jakiejś osoby, która podobno mogła pomóc Basi. Jednak jej śmierć nie ma żadnego znaczenia na dłuższą metę. Wiecie jednak, co mnie dziwi? Nasi bohaterowie bądź co bądź robią masę rzeczy, które są karalne. Nikt się jednak nimi nie interesuje, ba nawet dostajemy "dowcip" o policjantach, którzy nie zauważają, że ludzie dziwnie zachowują się po wypiciu kawy z dodatkiem narkotyku. W międzyczasie dowiadujemy się, że Basia została wrobiona przez swojego narzeczonego. Poza tym, film wprowadza kilka pobocznych postaci takich jak pani adwokat, komendant policji z wydziału Basi, któremu nie powodzi się w pracy, więźniarkę, która siedzi z siostrą Dawida, Karolka i Krzysia w jednej celi, a którą to funkcjonariuszka złapała na kradzieży materaca z Ikei, czy... Prokuratora, granego przez Krzysztofa Kononowicza. Tutaj zatrzymajmy się na chwilkę, gdyż muszę przyznać jedno. Kononowicz jest chyba najlepszym aktorem w tym filmie. Zagrał śmieszną postać. Naprawdę śmieszną. To jest trochę przerażające, biorąc pod uwagę "gwiazdorską" obsadę w tejże produkcji... 

Akcja jednak zaostrza się, kiedy dochodzi do przejęcia Basi w centrum Warszawy. Panowie podjeżdżają sobie holownikiem, po czym wywracają furgonetkę na bok i przejmują więźniów. Oczywiście tutaj pojawia się również masa "żarcików", takich jak przejęcie złego auta. Okazuje się, że Karolek źle przetłumaczył wiadomość nadaną alfabetem morsa i ratunek był całkowicie niepotrzebny. Oczywiście do tej akcji doszło w centrum Warszawy i oczywiście nikt później nie próbował... No nie wiem, zaaresztować rodzeństwo? 
Kononowicz
Mniejsza o to, bohaterowie dowiadują się, że narzeczony Basi ma coś wspólnego z ruską mafią, która... Ma na koncie trzy zabójstwa. Eh... Coraz bardziej wątpię w jakikolwiek sens tego filmu. 

Co tu dalej opisywać? Bohaterom udaje się dostać do budynku, w którym przebywa mafioza, wyciągają z niego wszystko, niszczą całą kokainę a później łapią narzeczonego i go aresztują. Koniec filmu, happy end. Oczywiście w przerwie między akcjami dostajemy wątki poboczne, takie jak romans adwokatki broniącej Basi z Karolkiem, czy... No, powiedzmy, że postać grana przez Karolaka znalazła wreszcie drugą połówkę, którą też fascynują tematy dogłębne. Film kończy się sceną taneczną na ślubie Dawida. Nareszcie koniec!

Mam spore problemy z podsumowaniem tego filmu. Z jednej strony, nawet fajnie się go wyśmiewało, a uwierzcie mi, było z czego się nabijać. Od fatalnej gry aktorskiej (tutaj na szczególne wyróżnienie zasługuje Żmuda-Trzebiatowska), aż po błędy filmowe. Na przykład, w scenie odbicia furgonetki przewożącej Basię w jednej scenie widzimy, że drzwi są mocno pogięte, następne ujęcie pokazuje te same drzwi, które jakimś cudem odmalowały się i wyprostowały. Warto tu również wspomnieć o sucharach zerżniętych z Joemonstera, lub innych znanych serwisów internetowych. W ogólnym rozrachunku, film jest bardzo nijaki i obrzydliwy. Raczej wam tego nie polecę, chyba, że chcecie się przekonać jak wygląda naprawdę zły film. No, ale mogło być gorzej. To nie "Kac Wawa".

sobota, 8 marca 2014

"Chora Dziewczyna", czyli kolejne "arcydzieło" z cyklu "Masters of Horror".

"Masters of Horror" zaintrygowało mnie. Jest to cykl tak złych filmów, że aż ciężko uwierzyć, ile produkcji wyszło w tym cyklu. "Chora Dziewczyna" jest jedną z nich. Tym razem jest jeszcze gorzej. Ten film nie jest śmieszny...

Zacznijmy jednak od początku. W pierwszych scenach poznajemy Idę, pracownicę "Muzeum Historii Naturalnej", zajmującą się badaniem owadów. Gra ją Angela Bettis. Dowiadujemy się o jej fatalnej sytuacji - zerwała z nią dziewczyna, a dozorczyni kamienicy, w której mieszka chce ją wyrzucić za trzymanie w domu setek paskudnego robactwa. Ta jednak pracuje niestrudzenie nad pełzającymi pokrakami. W budynku, w którym pracuje Ida lubi przesiadywać rysowniczka Misty, grana przez Misty Mundae. Bohaterka zaprasza Misty na randkę, gdyż tak poradził jej kolega z pracy. Tutaj muszę się zatrzymać, aby trochę ponarzekać. Przez ponad 80% filmu reżyser skupia się na wątku romantycznym, zamiast na... Horrorze? 

Później zaczyna się jednak coś dziać. Robak podobny do modliszki, którego ktoś przysłał entomolożce okazuje się być "czymś". Owo "coś" zamienia wszelakie organizmy żywe w dziwaczne mutanty, będące skrzyżowanie człowieka z bliżej niezidentywikowanym bezkręgowcem, mogące rodzić inne robale. Co ciekawe, Ida, będąca fachowcem od tego rodzaju paskudztwa nic nie robi sobie z tego, że jej dziewczynę ugryzł wielki robal. Nadal beztrosko trzyma go w domu i dopiero po tym, jak pracownik muzeum uświadamia ją o konsekwencjach bycia ugryzionym przez poczwarę bohaterka postanawia coś z tym zrobić. 
Efekty specjalne jak zwykle na "najgorsiejszym" poziomie.

Jeszcze śmieszniejszy (choć mi raczej nie było do śmiechu oglądając ten gniot) wydaje się wątek pieska dozorczyni, który zostaje ugryziony przez robaka i prawdopodobnie ginie. Otóż, nie ma o tym żadnej wzmianki w filmie. Po prostu otrzymujemy scenę, w której potwór gryzie pieska i... Koniec. Kinowa superprodukcja postanawia do tego już nie wracać. Za każdym razem, kiedy dozorczyni próbuje wyrzucić Idę z bloku, przeszkadza jej w tym wnuczka - wariatka przebrana za biedronkę. A o biednym piesku nadal nic nie słyszymy. Zresztą, do wariactw postaci w filmie wrócę później. W każdym razie miarka się przebiera, kiedy babcia odkrywa mroczny sekret dwóch dziewczyn i  postanawia przeciwstawić się szerzeniu homoseksualnej propagandy w jej kamienicy. Boże, jak to żałośnie brzmi... Ciekawi mnie, co myślał sobie San Hood podczas pisania scenariusza. Chyba nie zdawał on sobie sprawy z tego, jak to głupio brzmi... W każdym razie staruszka zostaje przez Misty zepchnięta ze schodów. Później jest jeszcze dziwniej. Misty przepoczwarza się w "to coś z okładki" i gryzie Idę. Następnie widzimy odwiedziny kolegi z pracy, który nagle zaczął niepokoić się o znajomą. Szybko zostaje rozszarpany przez mutanta i film przechodzi do ostatniej sceny, prezentującej obie kobiety w ciąży. Na koniec pada jeden z wielu "sucharków", który pozwolę sobie przytoczyć:
- Chłopiec, czy dziewczynka?
- Pewnie setka tych i tych...
Kurtyna... Dosłownie, film się właśnie skończył. Co się stało z dozorczynią i jej szurniętą wnusią? Czy nikt nie starał się odnaleźć zmarłego etomologa? Czy staruszka nikomu nie powiedziała, że została zrzucona ze schodów? Czemu jedyny rzetelny opis filmu można znaleźć na "Homopedii"? Na te pytania nie dostaniemy "niestety" odpowiedzi.

Ha ha ha - zaraz padnę ze śmiechu...
Wróć, choć sam film się zakończył, artykuł jeszcze nie. Muszę trochę ponarzekać na ogólny poziom tego dziwadła. Zacznijmy od fabuły. Nie jest ona niczym nowym, ba, jest to sztampowa do bólu, kiczowata jak się tylko da historia o człowieku ugryzionym przez jakiegoś egzotycznego robaka. Drugim moim zarzutem do filmu będą postaci w nim występujące. Po pierwsze - jest ich całe zatrzęsienie. A konkretnie 6 osób (!), plus Mike - modliszko-podobna kreatura. W dodatku każdy za wyjątkiem dozorczyni jest wariatem. Ida - kocha robale tak bardzo, że do nich mówi i nadaje im imiona. Misty - zwariowała po śmierci ojca, całe dnie przesiaduje w muzeum rysując eksponaty. Kolega z pracy Idy - zboczuszek. Wnuczka dozorczyni - jak już pisałem - wariatka przebrana za biedronkę. Jest jeszcze całkowicie bezpłciowy profesor (ojciec Misty). Gra aktorska jest żenująco niska, czasem miałem wręcz wrażenie, że Angela Bettis sabotuje film, celowo wypowiadając i poruszając się w sposób znacząco odbiegający od normy. W dodatku film nie może się zdecydować, czy jest horrorem, czy też komedią "romantyczną". Dostajemy tu na przykład scenę szukania zbiegłego bezkręgowca po mieszkaniu, prezentującą różne "śmieszne sytuacje", przy akompaniamencie lekkiej muzyki i wściekle pociętych fragmentów, prezentujących bohaterki podczas szukania zbiega. Poza tym... Nawet nie wiem jak to określić, ale... Dostajemy tu scenę zapłodnienia przez robaka... Żeby sprawić, aby wyglądała ona jeszcze gorzej, jest przedstawiona jako retrospekcja, a cała "akcja" dzieje się na wielkiej lilii wodnej. Muszę przyznać, że długo zbierałem szczękę z podłogi, po ujrzeniu "tego". Tej produkcji nie polecam jednak nikomu. Jest zła pod każdym względem, ale ani śmieszna, ani straszna. Zwyczajnie nijaka pod każdym względem. I choć tak samo jak "Jasnowłose Dziecko" trwa tylko godzinę, zdąży w ty czasie zanudzić odbiorcę na śmierć. I ginie (chyba) w nim piesek!

"Jasnowłose dziecko" - Horror tak zły, że aż dobry?

Jeśli natknąłeś się kiedyś na film sprzedawany za 4zł w jednym ze znanych supermarketów i już po pierwszym spojrzeniu na okładkę wiesz, czym on będzie smakował, masz tylko jeden powód, aby go kupić. Może okaże się dobrą komedią.

Tak właśnie było z moim zakupem omawianej superprodukcji. "Jasnowłose Dziecko", bo tak brzmi jego polska nazwa (swoją drogą, jedno z niewielu dobrych tłumaczeń tytułu filmu) ma faktycznie kilka momentów, które są śmieszne z powodu swej tandetności. Czy warto go jednak obejrzeć, dla kilku głupawych scen?

Wysokie wyjście z progu.
Film zaczyna się od przedstawienia nam głównej protagonistki - Tary, granej przez Lindsay Pulsipher. Jest to ten typ "bohatera", któremu będziecie kibicować... Żeby tylko mu się coś złego przytrafiło. Tara jest bowiem odizolowanym od społeczeństwa dziwadłem. Na dodatek nie została ona obdarzona wyjątkowo niskim ilorazem inteligencji, co udowadnia nam już pierwsza scena w filmie. Bohaterka nie potrafi wykonać prostego działania na lekcji matematyki, przez co zostaje wyśmiana. Następnie widzimy jak bierze ona swój rower i wraca do domu. Tutaj pojawia się pierwsza zabawna scena w filmie. Zostaje ona potrącona przez furgonetkę. Jeśli zabrzmiało to sadystycznie, to już wyjaśniam, na czym polega komizm tej sceny. Tara wyjeżdża z małej leśnej uliczki i nie patrząc na drogę ładuje się prosto pod ciężarówkę. Wygląda to wyjątkowo komicznie, gdyż po uderzeniu (auto jechało dość wolno), odlatuje ona na jakieś 3 metry wzwyż, po czym leci tak daleko, że wylatuje z kadru. Jednakże zamiast ocen sędziowskich (które były by wyjątkowo niskie, ze względu na brak telemarku) Widzimy mężczyznę po czterdziestce, który zabiera dziewczynę do furgonetki. Następnie nieudolna rowerzystka budzi się w sali szpitalnej. Spotyka tam żonę naszego kierowcy. Ta składa Tarze propozycje zadzwonienia do matki, z czego oczywiście dziewczę korzysta. Matka spławia jednak Tarę, gdyż ma ważniejsze rzeczy do roboty, niż myślenie o dziecku, które miało bądź co bądź poważny wypadek. Następnie bohaterka dowiaduje się, że znalazła się gdzieś na totalnym zadupiu, prawdopodobnie w okolicach Sosnowca. Postanawia więc uciec. Oczywiście, jak każda postać w horrorze podczas ucieczki przewraca się, dzięki czemu zostaje złapana przez złe małżeństwo. Wtrącają ją do piwnicy, gdzie poznaje innego dziwaka - rudego samobójcę, w dodatku niemowę. Nasze nowe dziwadło ma na imię Johny i gra go Jesse Haddock. Później następuje salwa słabych scen, w których dowiadujemy się m.in:

  • że owe złe małżeństwo straciło kiedyś dziecko, przez co bardzo cierpią.
  • że owe złe małżeństwo postanowiło zawrzeć pakt z czymś bardzo złym, aby przywrócić dziecko do życia. Tara jest ostatnią z 12 dzieciaków, które mają być złożone w ofierze.
  • że Johny jest tak naprawdę potomkiem tych złych.
  • że kolor ścian w rezydencji przed przemalowaniem miał kolor dojrzałego wina.
Później widzów czeka szok. Okazuje się, że Johny co jakiś czas zmienia się w tytułowego "blond bękarta". Jak sam tytuł mówi, jest on... Łysy (później okaże się, że normalna postać John'ego ma blond włosy). Tutaj jednak muszę pochwalić film, za dość ciekawe przedstawienie potworka. Ma on ciekawy wygląd i wyjątkowo upiorny sposób poruszania, który został tak zaprojektowany, że wszystkie sceny z dzieciakiem są zachowane w stylistyce poklatkowej animacji. Daje to ciekawy i trochę przerażający efekt. Widzimy więc Tarę chowającą się przed upiorem. Później ponownie zmienia się on w rudego dzieciaka (nie mogę się zdecydować, które wcielenie jest gorsze...) i pokazuje dziewczynie książkę o tematyce okultyzmu. Ta "coś zaczyna łapać" po czym... Zostaje zabita, gdy Johny ponownie przemienia się w monstrum. Dzięki temu dzieje się cud - zmienia mu się kolor włosów! A, no i odzyskuje mowę, ale mniejsza o to. Już nie jest Rudy!

To chyba miał być mózg i gałka oczna...
Widzimy jednak, że nie darzy on rodziców sympatią, za ich czyny. Zabija więc ich, aby Tara znów mogła żyć. Tutaj trzeba napomknąć na cudowną robotę speców od efektów specjalnych, której efekty widać po lewej. Wskrzesza on Tarę i żyją długo i szczęśliwie. Oczywiście, 11 innych ofiar wciąż pozostaje martwych. Czemu? A kogo oni obchodzą. Twórcom chyba nie starczyło budżetu na dodatkowe sceny.

Nie muszę chyba specjalnie udowadniać, czemu ten film jest zły. Ma on w sobie tyle cech, przez które horrory są postrzegane za najgorszą kategorię filmów, że trudno było by je wszystkie zliczyć. Wszystko w tym filmie, poza postacią monstrualnego tworu zostało spartaczone. I to tak bardzo, że było chyba 10 momentów, na których śmiałem się do rozpuku. Polecam ten film do oglądania ze znajomymi, gdyż daje dużą dawkę śmiechu. Jeśli chcieliście mieć jednak horror, odsyłam was do innych, bardziej ambitnych filmów. Albo do zdjęć posłanki (?) Anny Grodzkiej. Co ciekawe, film nie jest pełnometrażowy. Na szczęście trwa tylko godzinę i należy do cyklu "Masters of Horror". Mam dziwne wrażenie, że inne produkcje z tego cyklu będą trzymały podobny poziom...